W każdej buddyjskiej książce przeczytamy, że miejsce nie ma znaczenia, i że nieważne czy w Himalajach, czy na Mokotowie, ale ważne, żeby odnaleźć to w sobie. Tylko taki wewnętrzny spokój jest gwarancją trwałości. Coś, czego nikt nie może ci zabrać, coś, co zawsze jest z Tobą.
BZDURA!!!!
Nie wewnętrzny spokój, ale to, że miejsce nie ma znaczenia!
Może nie wszyscy potrzebują szczególnego miejsca, ale ja potrzebuję. I jestem pewna, że nie jestem w tym osamotniona.
Jak jesteś już Buddą czy Jezusem, to może to nie ma znaczenia, ale dopóki jesteś w procesie, żeby nim zostać – potrzebujesz. Ja potrzebuję. I jeżeli też jesteś taką osobą, to nie chcę, żebyś czuł się winny tak, jak ja przez wiele lat. Dałam sobie wmówić, że miejsce nie ma znaczenia i przez wiele lat czułam, że coś ze mną nie tak, bo muszę wyjeżdżać, żeby się odnaleźć, pozbierać, pomyśleć…
Muszę szczerze przyznać, że znam ludzi, dla których rzeczywiście miejsce nie ma znaczenia, ale… najczęściej mieszkają oni w totalnie pięknej przestrzeni, bardzo blisko natury. I żadna z tych osób nie mieszka w mieście. Nie mówię, że ich nie ma. Na pewno są. Ale ja ich nie znam (a mega giga chętnie bym poznała, szczerze!!).
Wiedziałam, że czuję się inaczej, kiedy jestem w innych miejscach, ale… pewnego razu uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem inna według innych.
„Miss you if you smile” – taką wiadomość na Whatsappie dostałam od chłopaka, który nosił walizki i pomagał w hotelu w Bukit Lawang. Skąd on wie, że się nie uśmiecham…
Ta urocza nieścisłość językowa uświadomiła mi, dlaczego tak bardzo potrzebuję moich wyjazdów i kontaktu z naturą. Dlaczego za nimi tęsknię. I co się zmienia, kiedy wracam i kiedy wyjeżdżam.
Przejrzałam mojego Whatsappa pod kątem zdjęć, jakie wysyłałam do moich przyjaciół przez ostatni miesiąc.
Nie chodzi nawet o to, że na tych pierwszych jestem mniej uśmiechnięta, ale… nawet, kiedy jestem uśmiechnięta, to jest to inny typ uśmiechu. Moja żuchwa jest spięta. Mam w oczach pośpiech, w myślach – liczne maile, na które muszę odpowiedzieć i niepokój, czy o czymś nie zapomniałam. Więc nawet, kiedy się uśmiecham, to wszystko widać, to jest inny uśmiech…
Ja rozumiem, kiedy wakacje i praca powodują takie różnice, ale ja nie byłam na wakacjach. Tak samo codziennie sprawdzałam maile i tak samo codziennie na nie odpowiadałam. Tak samo czytałam i poprawiałam raporty. Tak samo miałam rozmowy z koleżankami z pracy i z klientami. Wydłużyłam nawet swój pobyt na Sumatrze, kiedy się okazało, że mamy więcej pracy i muszę kilka dni poświęcić na ogarnięcie raportów.
Ta sama praca, ten sam komputer, i niby ta sama ja, ale… inne miejsce. Co to jest??? Co takiego jest w moim warszawskim życiu, że nawet przez smsy czuje się, że mój uśmiech nie jest głęboko radosny?
- Jest Domaniewska, gdzie często mam spotkania. To miejsce to takie nasze polskie Wall Street, gdzie czujesz oddech korporacji. Gdzie więcej jest „muszę”, „trzeba”, „powinnam”, niż „chcę”, „lubię”, „potrzebuję”. Gdzie bez znajomości marketingowego angielskiego nie będziesz w stanie zrozumieć rozmów podsłuchanych na papierosie. Uruchamia mi się tam zawsze poczucie, że robię za mało i za wolno. Że muszę przycisnąć. Być bardziej ambitna. Więcej się uczyć, więcej czytać, więcej pisać. Więcej, więcej, więcej…
- Nie ma różnicy czasu i jest więcej telefonów. No niby lubię gadać, ale… więcej czasu spędzam z moim iPhonem, niż z moimi bliskimi. Muszę bardziej pamiętać o jego ładowaniu, niż o tym, że wieczorem spotykam się z przyjaciółmi, żeby poopowiadać sobie, co robiliśmy cały dzień.
- Jest bezproblemowy internet, więc jestem non stop podłączona. Jak się odłączam, to są pretensje, że nie jestem dostępna. Albo taka lawina wiadomości później, że nie mogę się odgrzebać. Nie mam też samodyscypliny, żeby nie sprawdzać, nie czytać, nie grzebać itd. Próbowałam instalować programy, które blokują mnie przed tym odruchem, ale to nie internet jest problemem, to JA jestem problemem. Że mam poczucie odstawienia, lęk, że coś się wydarzy, że nie zdążę zareagować. To jest problem.
Chciałabym, żeby było prawdą, że miejsce nie ma znaczenia. Ale hej… z jakichś powodów Mokotów czy Śródmieście to nie są ulubione dzielnice mnichów i nie stanowią centrum medytacyjnego. Kiedy włączam komputer po siedmiu godzinach offline i mam 170 maili do przeczytania, to myślę sobie: no i do kogo mam się tutaj uśmiechać? Chyba do tych maili…
Miejsce ma znaczenie. Kiedy czuję, że utknęłam, uziemiłam się, że nie widzę nowych możliwości, nadziei czy potencjału – MUSZĘ zmienić miejsce. Fizyczne przemieszczenie się daje mi inną przestrzeń. Jest moim rehabem od negatywnych myśli, niekorzystnych nawyków, bezsensowych odruchów. Kiedy jestem odcięta od miejsca mojej codzienności, inne myśli dominują w mojej głowie, w innym tempie oddycham, mam inne ciśnienie.
Kiedyś będę dorosła i dojrzała, uduchowiona i mądra. Wtedy miejsce nie będzie miało znaczenia. A na razie moja ogromna niedoskonałość powoduje, że moja radość z życie jest bardziej niewymuszona, łagodna i bezwarunkowa wtedy, kiedy jestem bliżej natury.
Ale może dzięki tym miejscom, gdzie bezwarunkowy jest tylko internet, mogę w ogóle odczuć różnicę? Może właśnie ta różnica motywuje mnie do zmiany? Może ona jest warunkiem mojego rozwoju, powodem, dla którego powoli uczę się latać? A nie tylko sprawdzać maile…