Mimo że, jak już wiadomo, nie mam problemów z samotnym podróżowaniem, to mam pewien mały opór (pewien, czyli przytłaczająco gigantyczny) żeby pójść sama do klubu czy baru (w kinie też nigdy nie byłam sama).
Valentyna to najmniejsza i najcudniejsza istota ludzka, którą poznałam w Indonezji. Malusieńka Włoszka, którą przez cały czas wspólnej podróży nazywałam „Pocket Valentyna” (kieszonkowa Valentyna).
Jest też najbardziej zabawną i najbardziej społeczną osobą, którą znam. Droga z hotelu do restauracji, która normalnie zajmowała mi 5-7 minut, z nią trwała około 25 minut. Na każdym kroku ktoś krzyczał: „Ooo Valentyna, jak się masz?” Ona się zatrzymywała, całowała, przytulała, gadała i żegnała, tylko po to żeby pół minuty dalej zatrzymać się i powtórzyć to samo.
Ma ZERO problemów, żeby gdziekolwiek pójść , do kogoś zagadać, czy o coś poprosić. Więc pomyślałam, że jest to najlepsza osoba, od której mogę się nauczyć jak sobie radzić z moim problemem.
– Vale, jak ty to robisz? Że się nie boisz wchodzić na imprezy sama?
Pominę wywód który mi zrobiła jakie to głupie i jak w ogóle można bać się takich rzeczy i że chyba na głowę upadłam: „Jeżeli ty się boisz, to co mają robić inni?! Zastanów się co ty mówisz? Poza tym, czego ty się dokładnie boisz?” – żeby to co napisałam było zabawne, musicie do słów dodać jest silny włoski akcent – zarówno w głosie jak i gestykulacji.
– Wchodzę, idę do baru, zamawiam drinka i czekam aż ktoś do mnie podejdzie. Potem zaczynam rozmawiać i wspólnie się bawić.
Easy! Nic skomplikowanego.
– „Najważniejsze to się nie bać, bo jak się boisz – inni myślą, że jesteś zła lub niemiła, więc też się boją. A jak się dobrze bawisz – każdy chce podejść i zagadać”.
Sprawdziłam – działa.
Nie znaczy to, że jestem taką wymiataczką jak Valentyna, ale… Przekonałam się po raz kolejny, że kiedy masz problem, musisz go rozłożyć na czynniki pierwsze. Tak rozłożony na łopatki, nie wydaje się już taki gigantyczny i… jest bardziej do ogarnięcia.