– Julia, zrobiłam rezerwację. Została przyjęta. Idziemy dalej?
Idziemy dalej, idziemy dalej, idziemy dalej…..
Idziemy czy nie idziemy?
– Julia, jeżeli idziemy z tym dalej, to musisz natychmiast przyjść do biura i podpisać dane na karcie kredytowej.
Nikomu nie powiedziałam, że chcę pojechać na Antarktydę. Wiedziała o tym tylko Ania, moja asystentka, która wyszukiwała informację. No i może jedna czy dwie osoby jeszcze. Reszta była wystarczająco zszokowana, że chcę wyjechać do Patagonii.
– Ty?? Przecież ty nienawidzisz zimna! Uciekasz przed zimnem i lecisz do Patagonii? Co to za podróż #chasethesuntrip, jeżeli lecisz do zimna?
Po tym, jak przekonywałam wszystkich, że to wielkie poświęcenie jest po to, żeby zobaczyć wieloryby, nabierali trochę łagodniejszego spojrzenia na moją osobę, czyli nie myśleli, że jestem kompletną wariatką, tylko trochę wariatką. Cierpieć zimno dla wielorybów – dobra, każdy ma swoje szaleństwa. Ja akurat słynę z tego, że mam ich dużo.
A co potem?
Bardzo dobre pytanie, na które nie umiałam odpowiedzieć. Nie umiałam, bo nie byłam pewna, co dalej. I dlatego, że nie chciałam mówić, co dalej, bo nie byłam pewna, czy dam radę z tym „dalej”.
– Potem nadal będę zjeżdżała w dół, aż do miejsca, które leży najbliżej Antarktydy.
– No co ty… tam naprawdę będzie zimno.
– No właśnie – dlatego nie wiem, czy tam pojadę, nie wiem czy dam radę.
– Czyli ile będziesz w tej Patagonii?
– No właśnie nie wiem ile wytrzymam. Łatwo nie będzie, bo od lat nie widziałam śniegu, ale może jakoś dam radę?
Nie wiem, czy pytałam bardziej siebie, czy innych. Tym dwóm czy trzem osobom dodawałam:
– Może dam radę i odważę się pojechać na Antarktykę… Ale sama nie wiem, nie zniosę tego zimna. Umrę na tym statku. Tym bardziej, że mam mega chorobę morską… Ale spróbuję.
Teraz miałam okazję.
Teraz byłam już blisko.
Bliżej już nie można było być.
Pulsowało mi w głowie ostatnie zdanie Danieli, agentki podróży:
– Seguimos? Idziemy dalej?
Nie lubię zimna. Bardzo. Nienawidzę sportów zimowych. Niczego, co jest związane z tym, że jest zimno. A mi jest zimno nawet w tropikach, kiedy wszyscy szczęśliwie wzdychają, że wreszcie trochę chłodniej, ja krzyczę, że dlaczego się tak zimno zrobiło?!
– Idziemy dalej? Idziemy dalej? Seguimos? Seguimos?
To jest moment, kiedy mogę się jeszcze wycofać, nic się nie stanie.
Ubrałam spodnie na leginsy, bluzę termiczną na dwie koszulki termiczne, puchową kurtkę, szalik, czapkę i wyszłam z domu na niemiłosierny wiatr. Boże, nie wiem, czy jest mi zimno, ale na pewno jest mi nieprzyjemnie…
Wczoraj zapytałam Sergia, mojego hosta, czy tu zawsze jest tak zimno.
– Przecież to jest lato, jest przyjemnie.
– Boże, czy na Antarktydzie będzie jeszcze zimniej?
I tu znowu to spojrzenie, które tak dobrze znam. Jakbym spadła z księżyca komuś prosto na głowę.
– Julia, tam będzie Antarktyda. Najzimniejszy kontynent na świecie. Tu są tropiki w porównaniu z tym, co Cię tam czeka.
Seguimos? Seguimos? Idziemy dalej?
Cztery kilometry dzieli mnie od agencji podróży. Cztery kilometry do przejścia, cztery kilometry na wycofanie się. Nikt nie wie, nikt nie oceni, a ci, co wiedzą, uznają fakt, że nie pojechałam na Antarktykę, za coś absolutnie rozsądnego.
Specjalnie nikomu nie powiedziałam. Mam problem z presją społeczną – nawet jeśli nikt nic nie mówi, a najczęściej tak właśnie jest, to w mojej głowie jest debata na skalę światową. Gdyby coś powiedzieli, gdyby byli ironiczni, złośliwi – dałabym radę. Mogłabym odpowiedzieć, wytłumaczyć, obśmiać. Mogłabym wiele, ale nikt nic nie mówi, więc sama sobie wszystko dopowiadam. Nie ma wroga, więc sama sobie go tworzę. I sama się nim staję. A wrogiem jestem jeszcze lepszym niż przyjacielem – nie do pokonania, nie do pobicia. Jak już się przyczepię – nie odpuszczam. Jestem tak dobra w przekonywaniu siebie, że nie daję rady się sobie oprzeć.
Ale jeszcze gorsza niż presja społeczna, żeby czegoś nie robić, jest presja, żeby coś zrobić. Kiedy wszyscy wierzą tak bardzo w twoją wspaniałość i niezwykłość, że wycofanie się oznacza pozbawienie się tego, co najprzyjemniejsze – utulania swojego ego. Największa presja polega na tym, że nie chce się pozbawić przyjemności bycia tą odważną, nietypową, oryginalną.
Więc tym razem postanowiłam zadbać o to, żebym nie miała żadnej presji, bo… kiedy nikt nie wie, nikt nie oczekuje, nikt nie chwali, nikt nie zachwyca się, nie komplementuje, nie podziwia, kiedy nie ma admiracji w oczach, które na Ciebie patrzą – wtedy NAPRAWDĘ wiesz, czego chcesz, wtedy podejmujesz SWOJĄ DECYZJĘ.
Chciałam podjąć MOJĄ decyzję.
Nie chciałam być czyimś bohaterem.
Nie chciałam być nawet swoim własnym bohaterem.
Chciałam wygrać z moim własnym ego.
Chciałam zrobić to, na co mam ochotę.
Chcę czy nie chcę?
Kiedy byłam w Puerto Madrin, zaczęłam opowiadać o moim pomyśle na Antarktydę. Ale dla nich to żaden wyczyn – to marzenie, na które ich nie stać, więc nie wzbudziło to w nich żadnej innej emocji oprócz:
– Nie masz szans!!!! Dziewczyno, takie rzeczy się planuje rok wcześniej. Nie ma opcji.
W buddyzmie naucza się poszukiwania własnej ścieżki i podążania za nią. Kiedyś zapytałam jednego z nauczycieli skąd mam wiedzieć, że TO JEST TA ŚCIEŻKA. Powiedział:
– Będą się pojawiały przeszkody, ale będą się rozwiązywały. Okoliczności będą się układały tak, żebyś dalej mogła podążać. Kiedy jesteś na właściwej ścieżce, to wszystko się właściwie układa – wszechświat sprzyja, nawet jeżeli podsuwa różne problemy. Problemy są tylko po to, żeby jeszcze bardziej wzmocnić motywację, żebyś zrozumiała, jak bardzo ci zależy.
Wszyscy, ale to wszyscy mówili, że nie mam szans. Mówili, że jeżeli mi się uda, to znaczy, że urodziłam się nie pod szczęśliwą gwiazdą, ale pod najszczęśliwszą ze wszystkich gwiazd!
Przyjeżdżam do Ushuai w czwartek. Piątek rano – pierwsza agencja. Ostatni bilet na łódkę, która odpływa za piętnaście dni. Myślę sobie, że aż tyle mi się nie chce czekać, ale ostatecznie… Facet w agencji jest jednak na maksa niemiły. A ja mam jedną zasadę, której trzymam się od lat – nie robię interesów z niemiłymi ludźmi. Niezależnie od tego, czy to dotyczy kupienia biletów, czy zrobienia badania. Nie przekazuję i nie chcę przyjmować pieniędzy od ludzi, którzy są niemili.
Więc myślę sobie, że to chyba jednak nie dla mnie.
Sergio zabiera mnie na obiad, wracamy do domu spacerem, wchodzimy do jeszcze jednej agencji. Jest ostatni bilet na statek w niedzielę. Oznacza to Nowy Rok wśród lodowców i pingwinów. Daniela, właścicielka agencji, jest miła i zaangażowana, ale nieugięta.
– Julia, nie żartuję. Ostatnie miejsce. Musisz decydować TERAZ.
Próbuję negocjować z nią cenę.
– Julia, ostatnie miejsce. Jeżeli natychmiast nie zabukuję i nie wyślę dokumentów, to nie ma szans na to miejsce.
Daniela ma wysłać wszystkie dokumenty, ja mam przygotować kartę kredytową i inne drobiazgi (np. ubezpieczenie). No i zaczęło się… mój test jak bardzo tego chcę…
Nie mogę wsadzić polskiej karty SIM do iPhone’a. Najpierw nie mogłam jej przez godzinę znaleźć, a teraz się nie wciska. Co za dziadostwo! W Polsce noc. Nie ma szans na jakąkolwiek pomoc. Jak nie zmienię ustawień karty, nie przejdzie płatność.
– Julia, jest tylko jedna szansa. Jeżeli karta nie przejdzie, nie wchodzisz na statek. Tylko raz spróbują, więc ustaw ją dobrze i potem trzymaj kciuki. Bo – będę szczera – często się nie udaje.
Daniela jest optymistyczną realistką – bardzo chce, żeby się udało, ale bardzo nie chce mieć rozhisteryzowanej blondynki w biurze jak coś pójdzie nie tak. Mam cały czas w głowie, że często się nie udaje, a tu nie mogę tej cholernej karty wsadzić w telefon. Bez smsa nie przestawię karty…
Poddaję się. Myślę – tak ma być, to jest znak. Trudno. Idę zrobić herbatę. I tak bym umarła z zimna, więc pewnie to dobrze, że się nie udało.
– Julia, chyba mi się udało!
Sergio jest bardziej cierpliwy niż ja. Karta wsadzona, parametry zmienione, ubezpieczenie odnalezione.
Seguimos? Seguimos?
Już prawie dochodzę do agencji, jest przepiękny widok z Ushuai – morze, statki, jachty, góry, las… Czy ja powinnam to robić? Przecież ja kocham plażę, ciepłe morze… Czy to dobry pomysł?
Przypomniałam sobie, kiedy ten pomysł powstał. Na Bali, kiedy czytałam biografię Jamesa Cooka, mojego wielkiego idola, odkrywcy, który niczego się nie bał i na drewnianym stateczku bez GPS i komputerów opłynął całą Antarktykę. Miał mega pecha, bo przez cały rok była tak zła pogoda, że nigdy jej nie zauważył. Opłynął Antarktykę i dał radę.
Ok, może chcę być jak James Cook, ale spójrzmy prawdzie w oczy – ja, która panicznie boi się chłodu, ma chorobę morską, szybko się przeziębia… są chyba dobre powody, żeby zrezygnować.
– Serio? Z tego powodu zrezygnujesz? Facet dał sobie radę bez GPSa i termalnej bielizny, a Ty się boisz chłodu?
Kiedy nikt nie wie, kiedy nikt nie oczekuje, kiedy nie boisz się nikogo rozczarować, kiedy nikomu niczego nie jesteś winna, kiedy zostajesz sam na sam ze sobą – możesz opowiedzieć, czego chcesz. Tylko ja wiedziałam o Antarktyce. I tylko ja wiedziałam, czy tego chcę.
Seguimos – idziemy dalej.
No to już, poszło…
– Statek należy do kanadyjskiej firmy, mają teraz noc, więc nic nie załatwimy. Dam Ci znać jutro czy wchodzisz na statek.
9, 10, 12, 14, 15 na zagarku. Nadal nic nie wiadomo. Wreszcie telefon o 17:36.
– Julia, przeszło. Za dwie godziny będzie gotowy twój bilet na statek. Gratuluję – Nowy Rok spędzisz wśród icebergów i pingwinów.
Sergio był moim hostem w Ushuai. Na tyle miałam stresa, że będzie zimno (wiem, absurdalne, ale jakbyście byli mną i ciągle byłoby Wam zimno, to byście się ze mnie nie śmiali), że postanowiłam skorzystać z couchsurfingu. Nie chciałam być sama, chciałam mieć dom, nawet jeżeli nie mój.
Sergio, zakochany w swoim mieście, pokazał mi jego najpiękniejsze strony.
Nie opiszę Wam wiatru tak dobrze, żebyście go poczuli, ale drzewa doskonale go ilustrują. Całe wybrzeże drzew z pochyloną pokornie głową. Piękny, romantyczny widok Ushuai.
Kiedy już wiedziałam, że jest szansa na Antarktykę, ale jeszcze nie było to pewne, poszliśmy na spacer.
Sergio cały czas powtarzał mi: „Ciesz się swoim ulubionym kolorem, bo być może niedługo będziesz miała tylko dwa – biały i czarny”. Nieprawda… zawsze mogę liczyć na siebie – ja zawsze zielona… Lub żółta… Lub niebieska… W każdym razie nie na biało i czarno.
Myślałam, że kocham tylko ciepłe plaże, ale ta zimna i magiczna… przypomina mi trochę plaże w Oregonie. Są takie nonkonformistyczne. Nie są bardzo przyjacielskie, ale za to bardzo dostojne.
Kiedy siedziałam i wygrzewałam się na słońcu słuchając oceanu, cały czas myślałam o Jamesie Cooku. On też dotykał tej lodowatej wody i też słuchał tych niespokojnych fal…
Ushuai – fin del mundo, principio de todo – koniec świata, początek wszystkego. KOCHAM hasło tego miasta. A więc… naprawdę dotarłam tu bardzo z siebie dumna. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że już za trzy dni będę w podróży na prawdziwy koniec świata. Dalej już być nie może.
Ja w drodze do agencji. Mój cień był wielki jak moje wątpliwości.
Po wyjściu następnego dnia – już z biletem. Teraz już nie ma odwrotu, jutro na statek.