Kiedyś złamałam skrzydło – bardzo bolało.
Skrzydło, a raczej to, co po nim zostało – bolało.
Bolało bardzo, bo już nie mogłam być sobą.
Nie mogłam latać, nie miałam nawet siły chodzić.
Nie mogłam widzieć swojego świata z lotu ptaka, więc zostałam w swojej skorupce. Nagle moja przestrzeń skurczyła się. Kiedy żyjesz w zwiniętej w trąbkę przestrzeni, twoje myśli też zaczynają być karłowate. Potrzebuję skrzydeł nie tylko po to, żebym mogła wysoko latać, ale po to, żebym mogła szeroko myśleć. Żebym mogła tworzyć z rozmachem.
Po to, żebym mogła marzyć tak, jakby nie było żadnych barier.
Po to, żebym mogła wierzyć tak, jakby cały świat mnie kochał.
Po to, żebym mogła kochać tak, jakby była zawsze obok mnie najukochańsza istota.
Ale nie ma już przestrzeni.
Nie ma już nieba.
Są chmury.
I niby wiem, że za nimi nadal jest to samo niebieskie niebo.
Dużo latam i wiem, że kiedy tylko przebijesz się przez tę ogromną, szarą, smutną, melancholijną masę – niebo jest nadal błękitne i słońce nadal miło grzeje.
Wiem, że to tam jest.
Ale nie jest to już moje słońce.
Już go nie widzę.
A im dłużej czegoś nie widzimy, tym bardziej zaczynamy wierzyć, że to nie istnieje.
Kiedy złamałam skrzydło, myślałam, że to jest koniec świata.
Po co komu ptak, który nie umie latać? Który zapach wolności ma tylko we wspomnieniach. Który poczucie przestrzeni będzie miał tylko w swoich fantazjach.
Im częściej zadawałam sobie pytanie, po co komu jestem potrzebna i kim jestem bez mojego skrzydła, tym bardziej ból zmieniał się w odrętwiającą bezradność.
Moje drugie skrzydło też zaczęło niedomagać.
Im więcej było pytań po co, dlaczego – tym dalej odlatywało moje marzenie o ponownym lataniu.
Czułam się wbita w ziemię. Wydawało mi się, że to że kiedyś byłam ptakiem było tylko moim snem. Że to tylko moja fantazja, która wymieszała mi się z rzeczywistością. Że to wszystko sobie wymyśliłam.
Powoli z orła stawałam się kurą.
Czułam, że byłam blisko stania się czymś gorszym, niż kura – nieruchomym jajkiem. Miałam odwróconą ewolucję. Byłam w pociągu, który nie ma hamulców i jedzie po równi pochyłej.
Kiedy złamałam moje skrzydło większość czasu spędzałam w domu lub na tarasie. Nie miałam ochoty ani wychodzić, ani rozmawiać, ani cieszyć się tym, że mieszkam w raju
Chciałabym teraz powiedzieć, że stał się cud, bo każda bajka ma dobrą historię.
Ale cudu nie było.
Były za to codzienne rozmowy z moją przyjaciółka, która mówiła do mnie, bo ja miałam siłę tylko słuchać.
Ale ona się nie poddawała. Dalej nawijała jak szalona, aż w końcu ten jeden raz… udało się jej mnie rozśmieszyć. I uczepiła się tego:
– Czy jajko umie się śmiać? Nie! Więc już nie jesteś jajkiem.
Potem łagodnie, ale stanowczo zmuszała mnie do rehabilitacji – kazała mi jeść śniadanie z ludźmi, a nie czytając książkę w moim pokoju:
– Ale tylko śniadanie, obiad jedz gdzie chcesz. Wytrzymaj pół godziny.
Kazała mi pływać:
– Tylko pół godziny, ale codziennie.
Po tygodniu zdałam sobie sprawę z tego, że w ciągu tygodnia posuwałam się co raz dalej z moimi poszukiwaniami. A po 2 tygodniach opłynęłam całą wyspę. Ok, wysepkę, ale z mojej perspektywy była jak Mount Everest.
Właśnie tak uwierzyłam, że nie jestem jajkiem.
Przyjaciółka kazała mi wrócić do medytacji:
– Do tego nie musisz latać. Wystarczy, że posiedzisz pół godziny. Ale za to codziennie.
Codziennie o 18 siadałam na moim tarasie i łapałam to, co kocham najbardziej – promyki słońca oraz to, co kocha mnie najbardziej – komary i złe myśli.
– Skup się na kolorach. Skup się na tym, co jest piękne. Bo wiesz… są ludzie, którzy nigdy nie widzieli morza. A ty codziennie patrzysz na ocean ze swojego tarasu. I codziennie widzisz zachód słońca nad oceanem. Oddychasz tym, czego inni nawet nie mogą doświadczyć. Wyślij im ten prezent.
Lata temu mój nauczyciel opowiadał nam o medytacji, która pomaga innym w trudnych chwilach. Wysyłamy im to, co najpiękniejsze mamy. Wtedy wysłałam widok wszechświata z lotu ptaka.
– Nie dramatyzuj. Teraz też masz widok nie najgorszy. Ja mam minus 10 stopni, ty plus 25. Ja mam za oknem brudną maź zwaną kiedyś śniegiem, a ty góry, las i ocean. Więc jak nie chcesz innym wysyłać, to mi trochę wyślij. Ja nie odmówię.
Po kilku dniach zaczął do mnie przychodzić 9-letni chłopiec:
– Mogę z tobą tak posiedzieć – powiedział.
– Umiesz medytować? – zapytałam.
– Tak. Medytowanie to siedzenie i cieszenie się tym, że jesteś.
To chyba najpiękniejsza definicja medytacji, jaką usłyszałam od kogoś, kto mieszka niby w kraju trzeciego świata.
– Julia, pogadaj z nim. Albo nie gadaj. Posłuchaj go. Pozwól mu z tobą być. Ale co to za pytanie – co możesz mu dać, skoro codziennie do ciebie przychodzi i chce posiedzieć z tobą. To chyba jednak coś mu dajesz. Przecież nie jest masochistą. Wiesz, to nie ten wiek.
Nie wiem co Malik otrzymywał w relacji ze mną, ale przychodził codziennie. O 18 – jak w zegarku. Zapalał świece przeciw komarom i razem medytowaliśmy. Potem zaczął przyprowadzać swoją siostrę, Trinity. Miałam moją grupę medytacyjną 🙂 Kiedyś Trinity powiedziała: mogę dziś nie medytować, a tylko popatrzeć na zachód słońca. Jest taki piękny! Na co Malik odpowiedział: to jest własnie medytacja…
Kilka dni, a może nawet kilka godzin trwała moja transformacja z orła w kurę i z kury w jajko.
75 dni zajęło zagojenie mojego skrzydła.
75 dni zajęło mi powrócenie do bycia sobą.
Nie, nie do latania. To zajęło mi trochę dużej.
Ale do wiary w to, że będę jeszcze latać wystarczyło 75 dni.
– Sama zawsze mówisz „urodzony latać – pełzać nie będzie”. Więc kochana, ziemia to nie jest twoje przeznaczenie, ale skoro już tu jesteś – a na pewno za chwilę nie będziesz – miej z tego trochę radości. Mówisz też „każdy ma swoją karmę i musi ją przeżyć”. Masz skrzydła. Trochę może pokaleczone, ale one są twoją karmą. Nie ma ciśnienia, moja droga. Urodzony latać zawsze znajdzie sposób. Zajmij się więc tym, co jest teraz.
75 dni emocjonalnej rehabilitacji. Udało się, bo była ze mną cały czas osoba, która nie puściła mnie nawet wtedy, kiedy już ja prosiłam, żeby dała mi i sobie spokój. Trzymała mnie, bo z „terrorystami się nie negocjuje”. Została moim terrorystą, z którym ja nie mogłam negocjować.
Lekcja numer jeden, która płynie z moich doświadczeń: kiedy ktoś mówi Pozbieraj się. Przecież nic się nie dzieje. Nie rób afery – odkładaj słuchawkę. Nikt Ci nie będzie mówił, co czujesz i co masz z tym zrobić. Nikt poza Tobą samym nie powinien Ci mówić, co czujesz i czy masz do tego prawo. Odetnij takich ludzi od siebie, bo oni szukają szybkiego rozwiązania.
75 dni to długo. Ale cale życie bycia jajkiem – to jeszcze dłużej.
Przyjaźnij się z tym, kto z uporem maniaka będzie do Ciebie dzwonił i mówił: Pamiętaj o śniadaniu z ludźmi jutro, ok? I popływaj jutro. Skup się na tym, co ładnego jest TERAZ.
Moja przyjaciółka narzuciła mi rytm i stworzyła rytuały. One były moją deską ratunku. Małe i łagodne. Ale ona stanowczo pilnowała, żebym nigdzie od nich nie uciekała.
– Już nie gadaj. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Każdy czasem złamie skrzydło. A teraz już fru. Leć sobie i zadzwoń, kiedy wylądujesz. Lub nie dzwoń – napisz smsa. Rób co chcesz – żeby tobie tylko było dobrze.
Żadnej winy.
Żadnych zobowiązań.
Żadnego ciśnienia.
Żadnych wyrzutów sumienia.
Żadnego odwoływania się do zdrowego rozsądku.
Ani do chorych dzieci w Afryce.
Nienarzucająca się, ale stanowcza przyjaźń.
Totalna i bezwzględna akceptacja.
Łagodna, ale przemyślana perswazja.
Całkowita dostępność do ręki, niezależnie od głębokości czarnej dziury.
Przez całe 75 dni.
I zawsze, kiedy potrzebujesz.
Podobno są ludzie, którzy nie wierzą, że istnieje przyjaźń między kobietami.
Ja też nie wierzę, bo to nie jest kwestai wiary.
Ja WIEM, że istnieje.
Teraz, z lotu ptaka widzę, że jest większa i ważniejsza niż wydawało mi się, zanim wylądowałam na ziemi na te 75 dni.