Julia Izmalkowa

Czasami musisz iść za ciszą – not Lonely Planet, Sulawesi, Indonezja

Reading Time: 6 minutes

Miejsce, w którym jedyne dźwięki to szum spadających wielkich liści, delikatnych fal i ptasich skrzydeł. Gdzie dotrzeć jest tak ciężko, że w połowie drogi zaczynasz wątpić, czy to na pewno był dobry pomysł. Pod koniec zaczynasz już mieć ciśnienie, bo jesteś tak wykończony po kilku dniach niespania i życia sardynki w lokalnych busach, że myślisz sobie: lepiej, żeby to naprawdę było tego warte. Jak to nie będzie odjechane w kosmos, to… to nie wiem co ja zrobię. Na pewno nie będę zła, bo już po prostu nie będę miała siły. Jest tak daleko i tak niewygodnie, że masz poczucie, że stawiasz wszystko na jedną kartę – nie jest tak, że masz wybór. Nie możesz się odwrócić i powiedzieć: sorry, nie podoba mi się, zmieniam lokal.
W najlepszym wypadku trzy dni podróży. W trochę gorszym – pięć. W najlepszym wypadku jesteś zmęczony. W najgorszym – jak w moim – totalnie chora od tego, że klimatyzacja nie jest najlepszą przyjaciółką upału. Gorączka, kaszel, zatkane nos i uszy (z którymi do tej pory mam problem, mimo że minęło już 9 miesięcy). Dylemat – zawrócić (bo może jednak lepiej pójść do szpitala) czy kontynuować (bo już połowa, czy nawet trochę więcej niż połowa drogi).
Tyle lat podróżuję i nigdzie to podróżowanie nie było tak dramatycznie trudne, jak w Sulawesi. Pokonanie 300 km zajmuje tam 2 – 2,5 dnia. Więc kiedy pokonujesz te 420 km lądem, potem łódką, zmęczony, chory – nie masz już nawet oczekiwań. (Jakichkolwiek!! Żeby było ładnie, pyszne jedzenie, wspaniali ludzie – na tym etapie już o tym nie myślisz.) Bo wiesz, że MUSI ci się podobać. Nie masz wyboru. Prom jest tylko dwa razy w tygodniu. Więc albo ci się podoba, albo kontynuujesz swoją udrękę na własne życzenie.
Kiedy przepełniona łódka dopływa (no limits passengers – nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje) i widzisz malutką zieloną wyspę otuloną białymi piaszczystymi plażami, emocje są zależne od poziomu wrażliwości i stopnia wykończenia. W przypadku tych najbardziej odpornych na trudy podróży to ulga, w przypadku bardziej wrażliwych (czyli ja) wzruszenie połączone z euforią. Łączy nas jednak jedna myśl: jednak było warto!
Kididiri jest „prototypową” rajską wyspą. Nawet ośrodek, szumnie nazwany resortem, nazywa się „Paradise”. Miejsce, gdzie cisza nad wodą spotyka się z ciszą pod wodą. Gdzie proszą cię o nieprzetrzymywanie jedzenia w pokoju, bo nie mogą wziąć odpowiedzialności za zwierzęta, które przychodzą z dżungli – małpy czy gady. Gdzie nie tylko nie ma internetu, ale nie działa nawet telefon. (Jest jeden kąt, gdzie jak postawisz telefon, to może po jakimś czasie złapie sygnał. U mnie złapał tylko raz. Ale brak jakichkolwiek wiadomości był dowodem na to, że chyba jednak coś nie do końca działał…) Gdzie piękno palm, piasku, wody jest tak bardzo gigantyczne i zjawiskowe, że aż kiczowato pocztówkowe. Gdzie nie masz ochoty mówić, bo nie chcesz niszczyć harmonii naturalnych dźwięków. Gdzie jesteś tak odcięty od świata, że przestajesz się nim martwić. Gdzie nurkowania są tak spokojne i tak magiczne, jakby były kontynuacją snu.
To miejsce jest tak szczególne, że nieustająco myślisz: czemu to jest tak daleko? Mogłam zostać dłużej, ale byłoby to totalną ekstrawagancją (lub nieodpowiedzialnością, lub ucieczką) na tak długo odciąć się od świata. Podróż tutaj jest tak trudna, że nie wyobrażam sobie, żebym w najbliższym czasie ją powtórzyła.
–  To jest raj właśnie dlatego, że tak trudno tu dotrzeć. Jakby było łatwo, to nie byłby raj, a wakacje w Turcji. – może i ma rację Maru, lokalny driver. (Ciekawe skąd on wie, jak jest w Turcji, skoro nigdy tam nie był i twierdzi, że nie miał też do czynienia z turystami z Turcji…)
– Wiesz, jedyne, czego mi brakuje w tym raju, to baru na plaży. Drinki z parasolką i chyba bym tu zamieszkała.
– Gdyby był bar, to nie byłoby raju. Bar oznacza muzykę, muzyka oznacza brak ciszy. A to oznacza koniec raju.
Wakacje w Turcji… Może tam też kiedyś był raj, dopóki nie zaczęli go „poprawiać” i udoskonalać.
Kupiłam mój raj w całości, bez żadnych poprawek. Jego cisza pozwoliła mi odkryć moją własną. I na chwilę raj zamieszkał we mnie.
Dzięki temu dowiedziałam się, że mogę lubić milczeć bardziej niż mówić. Być bardziej niż bawić się. Kontemplować bardziej niż zwiedzać.
Czasami trzeba podążyć za ciszą i pozwolić sobie stać się z nią jednością…
Od tego momentu była już bardziej komfortowa część podróży. Co prawda statek zatłoczony, ale jest trochę przestrzeni i dym papierosowy nie leci ci prosto w oczy. Poza tym na tym statku czułam, że nie jadę do miejsca turystycznego – prawie sami lokalni ludzie i to bez znajomości angielskiego. W takich sytuacjach najlepiej się porozumiewam z dziećmi 🙂
IMG_2311  
Widać już tę przestrzeń i morze… Wątpliwości powoli zanikają.

Im bliżej wyspy tym bardziej czułam, jak rozpływa się mój trud dotarcia tu. I że jednak nie była to zła decyzja.

Najbardziej ekstrawagancka rozrywka na wyspie to przepływanie obok, wzdłuż lub naokoło kajakiem lub łódką. Jedyne odgłosy to morze i ptaki.

Cisza, wszechogarniająca cisza. W ciepły i spokojny dzień nawet fal nie było słychać.


Dla mnie były to idealne warunki do pracy.

Najpiękniejsze zachody słońca w moim życiu. Wbrew pozorom największa cisza była wtedy, kiedy na wyspie byli sami turyści międzynarodowi – wszyscy siedzieli i kontemplowali koniec dnia. Z jakiegoś powodu lokalni turyści nie uznawali ciszy za zaletę.

Exit mobile version