Kiedyś wylądowałam na końcu świata, na najdalszej z możliwych wysp indonezyjskich. Nikt nie mówił po angielsku. Nie było żadnych taksówek, żadnych turystycznych busów. Byłam skazana na to, żeby podróżować tym, czym podróżują inni. I zanim mnie osądzicie – chciałam wam tylko powiedzieć, że tam się podróżuje z otwartymi drzwiami, bo wolno palić. Podróżuje się również z kurami i prosiakami. Pewnie uznacie to za część przygody. Ja bym też uznała, gdyby nie to, że podróż miała trwać jedenaście godzin, co nie było jednak prawdą, bo trwała czternaście.
Byłam jedyną osobą, która:
– podróżowała samotnie – nawet kurczaka ze sobą nie miała
– do tego była biała i miała jasne włosy
– cały czas kaszlała, bo nie mogła wytrzymać tego mocnego tytoniu
Nie chodzi o to, że cały bus się na mnie gapił – było to nieprzyjemne, ale mentalnie byłam nastawiona – ale o to, że zatrzymywali się na różnych przystankach, czy wioskach, żeby mnie pokazać – to było już bardziej nieprzyjemne. Wychodząc, nie prosili mnie, żebym z nimi wyszła – popychali mnie palcem, kurą, czym popadnie – pokazując drzwi, że mam z nimi wyjść. Tak, żeby mnie pokazać. Jedno dziecko rozpłakało się na mój widok.
Boże, naprawdę strasznie muszę wyglądać, jak dzieci do płaczu doprowadzam – okazało się, że po raz pierwszy widziało białą osobę i myślało, że mi skórę zdjęli. Trudno mi było przyjąć takie usprawiedliwienie, bo byłam w Azji, nie Afryce, ale moje poczucie własnej wartości i siły wisiało na włosku, więc postanowiłam uznać, że to jest prawda.
Ta podróż kosztowała mnie zapalenie ucha, którego skutki odczuwam do dziś – mimo, że minęły dwa lata, grypa żołądkowa, w trakcie której prosiłam, żeby sprawdzili, czy moje ubezpieczenie obejmuje przewóz trupa do Polski.
Był też jeden prezent takiej podróży:
POCZUŁAM SIĘ JAK W ZOO. Tym razem byłam OBIEKTEM, A NIE ZWIEDZAJĄCYM. Traktowali mnie jak egzotyczną małpkę, bo nią właśnie dla nich wszystkich byłam. Nie mam o to żalu. Ale pamiętam, że to było na maksa nieprzyjemne uczucie, kiedy tracisz kontakt ze swoim człowieczeństwem, bo już przestajesz być człowiekiem – jesteś ciekawostką. Każdy chce cię dotknąć, zrobić selfie, szturchnąć i zobaczyć, czy tańczysz. Każdy śmieje się, kiedy coś ci nie wyjdzie (jak złapanie kury, która postanowiła sobie polatać), lub kiedy nie radzisz sobie z czymś (jak tolerancja na dym). Ten na maksa długi wstęp był tylko po to, żebym powiedziała jedną rzecz:
Proszę nie chodźcie do zoo. Nie do takiego, gdzie są klatki. Nawet, jeżeli są duże. Nie do takiego, gdzie są zwierzęta, które nie powinny mieszkać na danych kontynentach. Kilka razy czułam się jak w zoo i byłam obiektem patrzenia, szturchania, testowania – w Indonezji, Indiach, Wenezueli. To JEST nieprzyjemne i uwłaczające.
Ale byłam w tych sytuacjach z własnej woli i szybko się skończyły. To nie jest ok, żebyśmy wyciągali zwierzęta z ich domu, z ich naturalnego środowiska i robili z nich więźniów najgorszego typu – takich, którzy siedzą niewinnie. Nie jest dla mnie ok, że dla naszej własnej zabawy, czy chęci poznawania, ku uciesze dzieci, oglądamy żyrafę, która jest z Afryki, a nie z Polski. I nie ma okazji być w miejscu, do którego należy, patrzeć na afrykańskie zachody słońca i jeść afrykańskie liście. Nie jestem aktywną wojowniczką o prawa zwierząt. Ale jestem wojowniczką o wolność. W każdym wymiarze
I nie kupuję argumentu, że inaczej byśmy tego nie zobaczyli – to nie zobaczymy! Tak, jak nie zobaczymy Księżyca i Marsa, korzeni drzew, które zasadził nasz pradziadek, czy własnego serca. Wielu rzeczy nie zobaczymy, bo nie są do zobaczenia.
Jeżeli chcemy zobaczyć żyrafę – to jest od tego internet, National Geographic, lub doskonały agent podroży (chętnie polecę), który znajdzie tanie bilety do Afryki. Nie zgadzam się koncepcyjnie i emocjonalnie z pomysłem zoo. Nawet jako dziecko nie było to moje ulubione miejsce (nie lubię też cyrku i klaunów). Obserwuję bardzo dużo zwierząt na wolności – to wymaga wysiłku lub pieniędzy – lub jednego i drugiego. Ale zawsze to jest tego warte i zapewniam was – orangutan na wolności nie ma w sobie postawy i energii swojej siostry w zoo. Tukan w zoo jest smutny i nawet jego kolory nie są takie jaskrawe, jak tego, którego spotkałam w Costa Rica, który usiądzie czasem na balkonie waszego hotelu. Dla mnie jest to szczyt egoizmu i okrucieństwa sprowadzać zwierzęta z innych kontynentów, wsadzać je do więzienia po to, żeby maluchy mogły sobie przy nich robić zdjęcia.
Każdy zasługuje na wolność. I każdy zasługuje na to, żeby oglądać prawdziwe zwierzęta – takie, jakie są. A nie złamane psychicznie istoty, które pewnie czasem jeszcze pamiętają piękno swojego domu, które stracili na zawsze.
„Zwierzęta w klatce to smutny widok dlatego zdecydowanie polecam odwiedzanie sanktuarium zwierzęcego – gdzie ludzie opiekują się zwierzętami , zranionymi i chorymi – które nie przeżyłyby gdyby nie pomoc człowieka.
Sanktuarium w Costa Rica jest prowadzone przez biologów i pracują tam wolontariusze, którzy niesamowicie czule, ale z zachowaniem jak największej ostrożności wobec zwierząt (np. nie dotykają ich bez kocyka żeby nie przekazywać zarazków) – troszczą się o ich zdrowie.”
2 odpowiedzi
Dlatego o wiele bardziej przemawia do mnie idea rezerwatów. Też możemy odwiedzać takie miejsca i zwierzęta nie są trzymane na ciasnych przestrzeniach.
Oczywiście zgadzam się z Tobą. Jest to naturalne środowisko, w którym zwierzęta mogą swobodnie funkcjonować. 🙂 powinniśmy dążyć do tego żeby były tylko i wyłącznie rezerwaty! Dziękuje, że napisałeś i dałeś znać, że nie jestem sama z moimi poglądami!