Przegrałam bitwę, ale wygrałam wojnę. Sama ze sobą… Wytoczyłam ją sobie, bo nie dałam rady w sytuacji, w której już tak dobrze sobie radziłam.
Jest taki moment, kiedy czujesz, że pewne rzeczy w życiu już ogarnąłeś. Już to masz. Już jest progres. Już czas na nowe Sarajewo do wyprostowania. I w tym momencie z całej siły uderzasz w szklane drzwi. Nawet nie wiesz jak i skąd się tam pojawiły…
Towarzyskie wyjście bez towarzystwa. Nawet do kina nie chodzę sama, więc tym bardziej nocne eskapady były dla mnie zawsze mega wyzwaniem.
Ale… Byłam już taka dobra w radzeniu sobie w samotnym wychodzeniu. Najpierw królowa towarzystwa – Valentyna, zaczęła mnie tego uczyć, potem odważna i wiecznie szczęśliwa Mariam to wzmocniła. Na Bali, w Izraelu, czy w Barcelonie – już śmigałam – wychodziłam. Patrzyłam barmanowi prosto w oczy i zamawiałam mój drink i, szczęśliwa i uśmiechnięta, obserwowałam, zagadywałam i poznawałam nowych ludzi.
Może nie byłam wymiataczem, ale dawałam radę. I tu proszę… Puerto Madryn okazał się moim Everestem. Jeden bar w mieście. Jeden. Jeden. Nie ma wyboru – jak chcesz się napić drinka, to musisz tam być. Prosto do baru. Zamawiasz drinka. I łagodnie i radośnie obserwujesz.
Taka jest recepta Valentyny. Zawsze się sprawdzała.
Byłam już tak pewna, że sobie poradzę, że nie przewidziałam problemu. Żaden z wcześniejszych barów nie był barem… rodzinnym. W restauracji tylko rodziny, a wiecie, jakie są latynoskie rodziny – nie są to marne 2+1 lub 2+2 . To jest 2 + 2 +4 +3 + nieskończoność (w mojej głowie).
Za pierwszym razem wchodzę i nie jestem przygotowana na ten widok. Wszystkie stoliki obłożone rodzinami! Wszystkie krzesła przy barze zajęte! Nawet, jak nie rodzina, to duża grupa przyjaciół. Wszyscy na mnie patrzą… Zazwyczaj już mi to nie przeszkadza. Ale nie patrzą na mnie, bo jestem kolorowo-dziwna (do czego jestem już przyzwyczajona), ale patrzą, bo jestem jedyną osobą w tym mieście, która nie jest CZĘŚCIĄ JAKIEJŚ RODZINY. Oczywiście, bardziej ja o tym myślę, bo nie wiem, o czym oni myślą, ale sądząc po pytaniu, które zadają mi głównie w knajpach i restauracjach: sama?! Tak, jakbym wołała, że za 15 minut umrę i trzeba będzie mnie gdzieś obok pochować! Prawie widzę chmurki nad ich głowami: SAMA??!!
Czuję się jakbym była na scenie i okazało się, że to nie moje przedstawienie. Nie ta sztuka, nie to miejsce, nie ten czas…
Nie wiem, czy oni mnie oceniają i co oni sobie myślą, ale czuję się oceniana, analizowana i WIDZĘ, że jestem przedmiotem komentarzy. Nie wiem jak się zachować.
Zanim na dobre weszłam – wychodzę. Zwycięstwo na dzisiaj: nie poddałam się. Jutro spróbuje jeszcze raz.
Jest jutro. Patrzę przez okno – 100% rodzin i dużych grup przyjaciół. Jestem jak postać z kreskówki: podjeżdża Myszka Miki tam, gdzie ma podjechać i naciska na gaz zamiast hamulca, i tak kilka lub raczej wiele razy dopóki wszystkie dzieci nie będą miały już dosyć…
Zazwyczaj takie sytuacje traktuję jak dietę – skoro raz się złamałam, to cała dieta idzie na marne, nie liczy się i następuje okres biczowania się, że byłam słabsza niż powinnam. Jako, że jedna porażka była – postanowiłam nie dopuścić do drugiej i zdecydowałam, że skupiam się na tym, ile mi się udało. Wejść, zamówić, obserwować, zagadać… Nic nie zmienia faktu, że dobrze mi szło. Ale sytuacja się zmieniła. I nie byłam na nią przygotowana. To tak, jakby kierowca z Californii załamał się faktem, że nie umie prowadzić na Alasce. Różne sytuacje wymagają różnych umiejętności.
Mój największy progres z zeszłego roku polega na tym, że uznałam, że sytuacja jest tylko taka, jaka jest… I skorzystałam wreszcie z rady mojej nauczycielki:
jak nie umiesz czegoś załatwić, zidentyfikuj problem i poproś o pomoc kogoś, kto sobie z tym radzi lepiej.
Jako, że Walentyna była w Dubaju, Mariami była we Francji, musiałam znaleźć inną wymiataczkę. Wiedziałam, że sama nie dam rady – tylko Myszka Miki może sobie pozwolić tak latać w tą i tamtą w kółko. Nie ma co się katować, trzeba pogodzić się z obecnymi umiejętnościami.
Weszłam na couchsurfing. Napisałam do 5 osób. Trzy odpisały. Dwie chciały się umówić tego samego wieczoru w barze Margarita. Weszłam z podniesioną głową i ściśniętym gardłem. Podeszłam do baru (nadal wszystkie krzesła były zajęte, a ja byłam jedyną stojącą osobą). Zamówiłam drinka. Ale już wiedziałam, że zaraz ktoś przyjdzie. Zatrzymałam wszystkie interpretacje spojrzeń, które przyszły mi do głowy i skupiłam się na jednej – są ciekawi nowej osoby w barze.
Podchodzi do mnie Favia: “Juju – jak miło widzieć nową osobę w naszym mieście – welcome to Patagonia!”
Dalej było już tylko lepiej. Standardowo dobrze.
Normalnie bym nie opisywała nawet tak banalnej historii – ale wiele dla mnie znaczy, bo udało mi się zinterpretować niepowodzenie nie jako “regres”, ale jako zmianę kontekstu.
Kiedy myślisz “porażka” – mega trudno jest szukać rozwiązania. Kiedy myślisz “przeszkoda” – po prostu szukasz możliwości jej obejścia.
Dużo łatwiej wymyślić rozwiązanie, kiedy nie przebywasz we własnej sali tortur. Takie generalnie jest przesłanie mojej historii – czasami trzeba zrobić krok do tyłu. Poczekać, a presja (w tej sytuacji moja własna) – zeszła i pomyśleć, co można zrobić. Zrobić to coś innego niż przeanalizować. Czasami nie ma co myśleć – trzeba zrobić liste to do i zacząć ją realizować…
Nie ma porażki – jest tylko złe podejście do tematu.
Kiedy przeglądam zdjęcia z Puerto Madryn, zauważyłam, że są głównie robione zdjęcia mnie.. Nie wiem, czy kiedyś mi się zdarzyło dobrowolnie tak długo być prawie cały czas samej i nie robić z tego afery. Mój czas to było: bieganie – bo plaże są genialne. Każdy, kto lubi długie, piaszczyste i puste plaże – to jest miejsce dla niego. Pisałam w moim pokoju, bo było to miejsce z najpiękniejszym widokiem. Robiłam zdjęcia. Zwiedzałam. Obserwowałam pingwiny i… pracowałam.
W Peurto Madryn napisałam rekordową ilość wpisów na blog (do tej pory je publikujemy, ok 15 tekstów). Sprawdziłam kilka raportów i wymyśliłam kilka sposobów jak zmienić świat.
Martin był najlepszym przewodnikiem na świecie – spędziliśmy bardzo dużo czasu. Wiem, że prawie nikt mi nie uwierzy, ale prawie nie rozmawialiśmy ze sobą… Nie dlatego, że nie lubimy, ale dokładnie dlatego, że lubiliśmy się tak bardzo, że pozwoliliśmy sobie na totalne milczenie, które raz na jakiś czas przerywaliśmy opowieściami. Ważnymi. Na temat rodziny, marzeń, śmierci czy miłości.
Juan był pierwszym, który mi opowiedział o margaricie i od tej pory zaczęłam moje próby.
Pingwiny to są maksymalne milczki (no chyba, że krzyczą wniebogłosy) – ale jak nie maja nic do powiedzenia totalnie milczą i robią .. nie wiem, co robią… nic… robią swoje rzeczy. Były radosne i samotne.. Bardzo się z nimi identyfikowałam w tym czasie… mogłam na nie patrzeć godzinami.. i miałam poczucie, że w pewnym momencie sama się staje pingwinem.
Patagonia jest mega nastawiona introwertycznie. NIGDZIE w moim życiu nie widziałam tak pięknych dróg, tak niesamowitego horyzontu, więc mimo, że podróżowałam przez cały dzień samochodem, ani z Juanem, ani z Martinem niespecjalnie chciałam gadać – to był czas BYĆ i nie było w tym żadnego focha czy smutku tylko skupienie się na tu i teraz…
[wysija_form id=”2″]
4 odpowiedzi
No kto by pomyślał moja droga, że jesteś nieśmiała. Jak zwykle świetnie się czyta. A do Argentyny bym pojechała, piękna!
No widzisz jak potrafię sie kryć 😉
Fake it till You make it 😉 a potem till You become 😉 u mnie -prawie zawsze działa 😉
Argentyna boska -polecam bardzo 'nb
Dziękuję Julia, w ważnym momencie ważne zdania dla mnie. Pozdrawiam z Poz
Bardzo sie ciesze,ze to co mysle i czuje znajduje swoje miejsce i odniesie tez u innego człowieka 🙂 dziekuje !!💚💚💚