Ile my wiemy na swój temat? W ile swoich kłamstw wierzymy? Żyjemy w świecie Woody’ego Allena, gdzie wszystkie rozwiązania na wszystkie nasze problemy i dylematy znajdziemy na kozetce… Zaletą terapeuty jest to, że może pomóc nam dojść do tego, co ukrywamy, czego boimy się lub nie jesteśmy świadomi.
Ale…
Pewnych rzeczy niestety nie da się rozkminić na sucho. Trzeba wyzwania. Trzeba konfliktu. Trzeba wyjść z tego, co normalne na co dzień i wejść w swoje marzenie, piekło lub… skoczyć w nieznaną przepaść. Żeby siebie poznać, żeby zobaczyć swoją własną prawdę i zmierzyć się z ukochanymi kłamstwami, trzeba sytuacji, bo nie o wszystkim można pogadać, i nie wszystko można wykrzyczeć, i nie wszystko można spokojnie i logicznie przeanalizować.
Moją ostatnią wielką sytuacją był statek na Antarktydę.
Czasem na statku miałam wrażenie, że jestem po drugiej stronie lustra… Wiele rzeczy, których myślałam, że nie lubię – okazywało się, że kocham. Wiele cech, które myślałam, że ludzie we mnie nie lubią – oni kochali.
Myślałam, że będę miała chorobę morską – okazało się, że kiedy łóżko jest kołyską, śpię lepiej i mam piękniejsze sny. Myślałam, że będę musiała „przetrwać” tę podróż – okazało się, że żyłam pełnią w każdej sekundzie, kiedy ona trwała. Spodziewałam się, że bycie Ukrainką na rosyjskim statku będzie… skomplikowane (gdyby ktoś nie kojarzył – Ukraina jest w stanie wojny z Rosją). A nie pamiętam, kiedy dostałam tak niebywale dużo uwagi, troski, atencji… od obsługi – czyli od Rosjan.
Tuż przed wyjechaniem na Antarktykę, napisałam tekst o tym, jak ludzie często próbują mnie poprawiać i jednym z punktów spornych są moje kolory… jest to sporne między innymi dlatego, że stanowią esencję mojego myślenia o tym, kim jestem i jaka jestem. Jak siebie widzę. Jak jestem bez kolorów to oznacza, że jestem naga.
Moje przekonania, że stanowią one część mojego DNA wzmocnione są przez fakt, że jest to często temat pierwszej rozmowy, ułatwiającej zagadanie mnie. Na statku byłam w sytuacji, kiedy codziennie, a właściwie kilka razy dziennie, od wielu osób, często nawet tych samych, słyszałam: „Jak ja lubię, że jesteś taka kolorowa. Ile kolorów! Jesteś jak motyl wśród bieli i czerni…” Zostałam uznana nie tylko za najbardziej kolorową osobę na tym rejsie, ale za najprawdopodobniej najbardziej kolorową osobę, którą kiedykolwiek znali – może z wyjątkiem Vivian Westwood. Każdy, kto mnie widział, nie mógł sobie odmówić: „Mam kilka Twoich zdjęć – łatwo Cię odnaleźć – zielona kropka na zdjęciu. Zawsze wiem, gdzie Ty jesteś, bo wystarczy zobaczyć kolorową plamkę na horyzoncie i wiadomo, że to Ty.”
Ja i moje kolory. To był mój najbardziej wyróżniający element. Bez moich kolorów czuję się naga, czuję się dziwnie. Często różne osoby pytają dlaczego. Lub skąd taki wybór kolorów. Czasem wymyślałam jakąś historię o tym, że zielony w Polinezji to kolor miłości, a ja jestem emocjonalna. Że kocham wiosnę i kojarzy mi się z zielenią. Że kocham Izmałkowa Consulting, a cała firma jest zielona. Że zatrudniamy tylko osoby, którym jest do twarzy w zielonych ubraniach (nie do końca żart 🙂 ).
Ale prawda jest taka, że NIE WIEM. Po prostu lubię.
Tak jak BARDZO nieudany eksperyment/ porażka jednego z fryzjerów przekonał mnie o tym, że nie czuję się dobrze jako brunetka, tak, będąc w czarnym, czuję, że czegoś zapomniałam z domu, przebrałam się lub rzeczywiście mam fatalny humor (jak sugerują moi znajomi i współpracownicy, kiedy mnie widzą w tym niekolorze).
Moim osobistym symbolem kolorowości są moje bransoletki z Panamy, założone przez Indian Kuna. Kilka metrów na ręce i kilka więcej na nodze… Kocham je. Mam je 2 lata… Niektórym się podobały, niektórzy uważali, że to absurd cały czas je mieć… Cały CZAS. Trochę mieli racji. Nie zawsze pasują do tego, co mam na sobie. Często zdecydowanie nie pasują. Ale kiedy musiałam je zdjąć na dwa tygodnie, bo spuchła mi noga i mnie uciskały, to czułam, że zabrali mi kawałek mnie. Czułam się nieswojo patrząc na mój biały, nieopalony pas na nodze. Więc, kiedy włożyłam je znowu, odetchnęłam. Uff, jesteśmy razem.
Czuję się naga w czarnych ubraniach, bo częścią mojej osobowości są kolory. Nie ma innego szczerego wytłumaczenia.
Myślę, że każdy z nas ma coś takiego, z czym jest nierozerwalnie związany lub przez co się określa.
Kiedy byłam na statku WSZYSCY zachwycali się moimi kolorami. Od pierwszego do ostatniego dnia słyszałam, jak lubią to, że jestem taka kolorowa bo dzięki temu od razu się uśmiechają (nie wchodziłam tu w szczegóły, czy radośnie, czy ironicznie 🙂 ). Kolory były częścią mojej istoty wcześniej, a teraz stały się MOJĄ ISTOTY, stały się wytłumaczeniem mojego istnienia.
Wszystko było super, aż do kolacji kapitańskiej… Nie byłam przygotowana, nie miałam sukienki, a obowiązywał strój mniej hipisowsko-antarktydzki niż zazwyczaj. Jedyną rzeczą, która nie wyglądała, jakbym miała za chwilę iść do SPA albo ćwiczyć – była czarna bluza i jedyne czyste i dostępne czarne legginsy.
– Czemu Ty się tak spóźniłaś na kolację?
15 minut przez kolacją podskoczyłam do mikroskopijnego lustra w łazience i zobaczyłam NIE MNIE. Przestałam być głodna. Pomyślałam, że ta kolacja to w ogóle głupi pomysł. Ale w końcu ostatnia kolacja… Desperacko zaczęłam szukać czegokolwiek, co byłoby kolorowe. Szalik, super żółty szalik.
– Julia, jesteś chora?
– Nie.
– Boli Cię gardło?
– Nie.
– Zimno Ci?
– Nie.
– To czemu jesteś taka opatulona na kolacji?
Chyba pytanie było z zaskoczenia, bo z automatu odpowiedziałam:
– Bo potrzebowałam jakiegoś koloru… Inaczej bym się nie czuła sobą.
You are way more than your colors.
Jesteś czymś więcej, niż Twoje kolory.
Tak często ludzie mówią o moich kolorach, że myślę, że tylko dlatego mnie widzą. Tak często mówią o moich podróżach, że zastanawiam się, czy będą uważali mnie za interesującą osobę, kiedy przestanę podróżować. Tak bardzo kochają historie z mojej pracy, że zastanawiam się, czy nadal będą uznawali moje opowieści za interesujące, gdybym zrobiła… badania ilościowe. (Taki żarcik – wierzę, że badanie ilościowe mogą być ciekawe).
Nie zdałam sobie sprawy, że tak bardzo zbudowałam swój obraz siebie, wokół tego, co robię, jak się ubieram, gdzie jestem – że boję się, że po utracie tego będzie mnie mniej…
Nie wiem jeszcze, czym i kim dokładnie jestem, ale… Jestem czymś więcej, niż moje kolory… Niż moja praca. Niż moje podróże. Niż moje opowieści.
I wiem, że każdy z nas jest kimś więcej niż myśli o sobie i kimś więcej niż inni myślą o nas… Trzeba wielu sytuacji, żeby się o tym przekonać, ale też dużej otwartości i nie zawężania się do swojej własnej definicji.
Ja jestem więcej niż kolory, podróże i praca… A ty? Kim więcej Ty jesteś?
8 odpowiedzi
Kochana Julio, ja też pamiętam, że przy naszym pierwszym spotkaniu uderzyły mnie otaczające Cię zewsząd kolory i nie dlatego, że wyglądasz inaczej, tylko dlatego że ja odnalazłam wówczas bratnią duszę. Nawet Ci o tym mówiłam. Nie wiem czy pamiętasz. W mojej garderobie nie mam nic czarnego, ani jednej czarnej pary butów, żadnych tzw. małych czarnych nie uświadczysz w mojej szafie. Za to jak ją otworzysz, to bije po oczach ostra barwa wszelkich odcieni. Uwielbiam etniczne ubrania, z elementami ludowymi, kolorowe chusty, afrykańskie wisiory i bransolety (które przywozi mi mój ukochany mąż z podróży biznesowych) i bez kolorowego elementu nie wychodzę z domu, bo – jak to cudnie ujęłaś – czuję się przebrana lub nawet nie do końca ubrana w samą siebie. I w prawie każdej firmie, gdzie się pojawiam, słyszę dokładnie to samo. Może nie przy pierwszym spotkaniu, ale po jakimś czasie zawsze ktoś głośno zauważy, że taka niespotykanie kolorowa jestem i skąd ja to wszystko biorę. Wbrew pozorom większość rzeczy kupiłam w Polsce, przeczesując skrupulatnie najróżniejsze bazary i sklepy, na czele z sieciówkami. Zawsze powtarzam: trzeba tylko chcieć. Najłatwiej znaleźć coś czarnego lub tzw. zachowawczego, żeby nie wybijać się z tłumu. A ja właśnie czuję się wielką indywidualistką i chcę się wyróżniać. Poza tym lubię znaleźć czas na szukanie tego, co mi się podoba i co mnie wyraża. Nie przekonuje mnie argument: „ja tam nie mam czasu szukać, łapię za pierwszą lepszą rzecz i jak jest dobra, kupuję”. Dla mnie to jest jednak aspekt drugorzędny. Najpierw musi mi się podobać, a potem rozpatruję pozostałe elementy. Poza tym nie znoszę sprowadzać wszystkiego co robię do frenetycznego rytmu naszego życia. To, czy znajdę czas na szukanie tego, co mnie wyraża i robienie tego, co lubię, zależy w większej mierze ode mnie.
A Ty jesteś doskonałym tego przykładem: masz świetnie prosperującą firmę, której prowadzenie wymaga niewątpliwie poświęcenia czasu i mnóstwo różnych zobowiązań, a jednocześnie masz czas na swoje wielkie marzenia i małe przyjemności 🙂
BEATO – jak Ty pieknie napisalas!!! ja tez nie kupuje tlumaczneia o braku czasu – na wszysco co ci daje radosc zawsze znajdziesz czas! dziekuje, ze podzilas sie i swoimi pogladami, i strategiami i emocjami #bigLOVE…ciesze sie, ze Ty tez lubisz kolory… ja je kocham, ale ostanio moja piekna kolezanka Sylwia zadala mi pytanie : Co Ci zalawtiaja te kolory? nie kupila mojej odpowiedzi – tak po prostu lubię (moze tez nie chciala przeczytac tekstu 🙂 ale…zmusila mnie do myslenia zwracajac uwage ze kazda paranoja (zle sie czuje tylko w czarnym) nie jest zdrowa… „ja cie lubie nawet gdybys byla w habbicie i z ukryta twarza – dla mnnie twoje kolory kompletnie nie maja znaczenia” .. wiec moja praca teraz polega na tym – zebym kochala kolory ale robila z tego wiezienia.. i polubila tez brak kolorow.. bo bardziej niz zielony i zolty lubie wolnosc!
Chciała przeczytać i czyta 🙂 pytanie pozostawiając na miejscu 🙂 cmok
Przepięknie Ci w tych kolorach i tych branzoletkach! 🙂 sukienka niebieska boski krój! Muszę zerżnąć, uszyć 🙂 u mnie na blogu kolory Tajwanu 🙂 pozdrawiam
Julio, ja kocham kolory bo dla mnie kolory to życie a czarny to brak koloru, to „niekolor”. Mówię o subiektywnych odczuciach, bo jeśli dla kogoś czarny jest kwintesencją jego natury, to moja dość szeroko pojęta miłość do drugiego człowieka nie pozwala mi tego nie zaakceptować u drugiej osoby. Kocham ludzi za to, że są inni, także inni ode mnie, ale oczekuję od nich tego samego, to znaczy że będą mnie akceptować taką jaka jestem.
Jeśli według mnie kolory to życie, znaczy że kocham swój los, to co mnie otacza i kocham jedzenie, bo jedzenie to także aspekt naszego życia i w postaci darów ziemi i czynności biologicznej. W kuchni nie ma prawie czarnego a to, co najlepsze jest zielone, żółte, czerwone, pomarańczowe, fioletowe, a nawet brązowe! Kiedy przygotowuję z moim mężem pastę (średnio cztery razy w tygodniu), to zawsze jest ona pełna różnorakich kolorów. Widać w niej zielony (cukinia, bazylia, papryka, oliwki), czerwony (peperoncino, pomidory), lub żółty (kabaczek). Gdzieniegdzie pojawi się ciemny akcent w postaci czarnych oliwek, ale i one są czarne tylko z nazwy bo według mnie wpadają w bardzo ciemny fiolet 😉 W każdym moim daniu, nawet najbardziej polskim, staram się przemycić jakiś kolor. Chyba utożsamiam się po prostu z tym co kocham, czyli naturą, zdrowiem, życiem, barwami lata i pięknej polskiej jesieni 🙂
A zestawienia Twoich ubrań uwielbiam, bo dostrzegam w nich właśnie piękno życia 🙂
jaki przepiekny opis kolorow i Twojego kolorowego zycia 🙂 dziekuje!!!!!!!!!!!!!!!
i ciesze sie, ze sa osoby ktore moje zestawienie kolorow uwazaja za radosne i szalone a nie tylko tatalnie odjechane w kosmos…
czern moze jest bardziej elegancka , ale nie czyni jeszcze z nas krolowej, prawda? 🙂
Julia „bez Tajemnicy” :-))
Czytałem Już wcześniej ten Twój „kolorowy” opis nawiązujący do Twych estetycznych upodobań w strojach :). Myślę o wpisie z lipca br.
Dziś chyba jedynie dodałaś Julia do niego kilka nowych fotografii – jako kolory BALI.
14 lat temu jedna z moich kumpelek dała mi cały zestaw swych zdjęć
ze świateczno-religijnych pochodów na Bali. Wspaniała jest zarejestrowana obiektywem olśniewajaca uroda tamtejszych dziewcząt i kobiet, oraz zdobiących ich powłóczystych szat.
Mężczyzni na Bali równiez bywają kolorowi…
Więc przywołanie teraz balijskiej etnografii w kontekscie Twych kolorystycznych upodobań
jest jak najbardziej na miejscu. 🙂
A ponadto: w Twoim tekście , mam takie dziwne odczucie,
jest gdzieś ukryte jedno dno, a zanim drugie dno Twego JA.
Myślę, że niektóre Twe refleksje można określić jako „Ksiązkę Paradoksów” Julii.
Pozdrawiam serdecznie i ciepło, dobrego poniedziałku Ci życząc.
Papajki fruną
Jacek ” nie od kozetki” :-PP
Moje drugie imie to Paradox – sama nie wiem jak jestem w stanie siebie zrozumiec – chyba tylko dlatego ze tak mega duzo mysle i analizuje
I pogodzilam sie z faktem ze jednoznacznosc to nie jest moja mocna strona :))))
Ciesze sie ze mogles to dostzrec i nie przeszkadza to tobie 🙂